Małgorzata Kalicińska od wielu już lat gromadzi wokół swojej literatury coraz szersze grono czytelniczek, dzieje się tak zapewne, dlatego że powieści autorki są bardzo bliskie naszemu życiu i emocjom, które na co dzień przeżywamy, a jednocześnie na swój sposób różnorodne.
Najnowsza książka zatytułowana
„Listy pisane atramentem, czyli rok z życia wdowca” to opowieść podana
czytelnikowi w formie listów. Poznajemy w niej 70-letniego Stefana, który po
śmierci żony czuje się nieco samotny, gdyż jego syn z rodziną mieszkają dosyć
daleko.
Podczas rutynowej wizyty lekarskiej, na której okazuje się, iż nasz bohater fizycznie ma się świetnie odrobinę skarży się on sympatycznemu doktorowi, że coraz częściej zapomina drobne słowa etc. Receptą na odmianę tego stanu rzeczy ma być pisanie listów, do którego namawia Stefana jego zaprzyjaźniony medyk.
Starszy pan zastanawia się więc z
kim mógłby korespondować i wpada na pomysł by pisać do swojej zmarłej jakiś
czas temu żony, za którą nieustająco tęskni. Kupuje więc zeszyt, w którym ma
zamiar pisać, a z szuflady wyjmuje ulubione pióro Marii.
W taki oto sposób poznajemy codzienność Stefana, jego wspomnienia i refleksje na temat różnorodnych życiowych zagadnień. Listy te są ciepłe, barwne, ale nie zanadto ckliwe ani patetyczne. Czytając je odbiorca czuje się tak, jakby uczestniczył w swoistej rozmowie dwojga ludzi, którzy spędzili ze sobą przysłowiowy kawał życia, chociaż oczywistym jest, że Maria nie może już odpowiedzieć.
W listowy pamiętnik Stefana
wpisują się też losy jego nowego sąsiada Piotra, jego sympatii Pauliny i
„starych”, chociaż właściwie nowo poznanych lokatorów pobliskiego domu –
Marianny i Antoniego.
Jeśli komuś z Was przyszło do głowy, iż jest to książka o starości i samotności to jest on według mnie w sporym błędzie. Dla mnie perypetie Stefana są opowieścią o odkrywaniu nowych pasji, spełnianiu długo odkładanych marzeń i odnajdywaniu uroków życia w nieco starszym wieku, a także o integrowaniu się z innymi ludźmi, na co nigdy nie jest za późno.
Chociaż oczywiście nasz bohater miewa czasem gorsze dni, bo któż z nas ich nie ma, to postawa, jaką zaprezentowała na jego przykładzie autorka dobitnie ukazuje, że jeśli tylko jesteśmy na tyle zdrowi, aby być samodzielni to komfort naszego życia zależy w dużej mierze od nas samych i od tego czy sobie na niego pozwolimy, czy też postanowimy całkowicie zgnuśnieć tym samym uprzykrzając życie sobie i otoczeniu.
Powieść czytało mi się przyjemnie i szybko. A jedynym mankamentem była korekta książki, która niestety pozostawia sporo do życzenia i to trzeba uczciwie przyznać… Niemniej jednak, jeśli chodzi o tę publikację samą w sobie to jest ona sympatyczną odskocznią od dosyć ponurej ostatnimi czasy rzeczywistości.
Jeśli chcecie przeczytać coś niezbyt ciężkiego, a jednocześnie podanego w odrobinę nietypowej formie to sięgnijcie po najnowszą odsłonę twórczości tej znanej i lubianej autorki.
Na ten moment nie jestem zainteresowana tą książką.
OdpowiedzUsuńKsiążki jak narkotyk
Może jednak kiedyś nabierzesz na nią ochoty :)
UsuńO, już wiem, co kupię komuś z rodziny pod choinkę!
OdpowiedzUsuńOoo, w takim razie cieszę się, że podsunęłam pomysł na prezent :)
Usuńksiążka wydaje się ciekawa, od siebie polecam książkę Lilia, warto po nią sięgnąć:)
OdpowiedzUsuńJeśli tej samej autorki to pewnie masz na myśli powieść "Lilka", jej recenzja również znajduje się na blogu ;) - czytałam ją już ładnych kilka lat temu :).
Usuń"Listy pisane atramentem..." to bardzo sympatyczna lektura.
Wygląda na ciekawą, ale jeszcze nie czytałam. Ostatnio skończyłam "Księgę Dwóch Dróg" i gorąco polecam tę historię :)
OdpowiedzUsuńKsiążka, o której piszesz czeka na mojej półce na swoją kolej ;). A ta, której dotyczy moja recenzja całkiem fajnie się czyta :).
Usuń